piątek, 14 grudnia 2012

Opasły Tom PIW


Podczas ostatniej z kulinarnych wycieczek zawędrowaliśmy do końca Chmielnej, przekroczyliśmy dzielnie świąteczny Nowy Świat, by pod numer 17, znaleźć Opasły Tom, fuzję księgarni i restauracji. W latach '60, pod tym adresem znajdowała się kawiarnia literacka, w której bywali m.in. Antoni Słonimski, Stanisław Jerzy Lec, Gustaw Holoubek czy Janusz Głowacki. Nawiązując do tej tradycji formą i wystrojem, Opasły Tom zachęca do czytania podczas jedzenia, co osobiście odradzam (u mnie kończy się to zawartością menu na kołnierzyku koszuli). 

Szefem kuchni jest Agata Wojda, prezentująca swoje dania autorskie. Menu jest mocno sezonowe i często ulega zmianie. Do tego podzielone jest na dwie sekcje - pełnych dań, oraz menu degustacyjne, z którego w cenie 110zł można wybrać cztery dania. Do tego specjalnie dobrane wina, w czterech kieliszkach, w cenie 87zł. Niestety, podczas mojej wizyty nie mogłem spróbować alkoholu, jednak wierzę, że świetnie komplementuje smak potraw. 

Skąd taka konkluzja? Ze świetnego smaku dań, oczywiście!

Wegetariańska towarzyszka zdecydowała się na zupę z dyni. 

Zasadniczo dynia jest bez smaku, ale przy użyciu odpowiednich dodatków i przypraw można z powodzeniem stworzyć z niej sycące i smaczne danie. Tak było w tym przypadku, jedyna uwaga to zbyt dużo ostrej papryki użytej do doprawienia zupy – kremu. Ogromna porcja z powodzeniem zaspokoi głód. 

Ja natomiast, starym zwyczajem, wybrałem wołowinę - tym razem duszoną w winie i podaną z warzywami. Nie jest to mój ulubiony sposób przyrządzenia mięsa, ze względu na utratę charakterystycznego aromatu. I tu zaskoczenie! Mięso utrzymało, ba, nawet uzyskało lepszy aromat, pozostając kruchym i soczystym. Warzywa zanurzone w wywarze dopełniły gładkiej, przyjemnej kompozycji. 

Jedyne, co może przeszkadzać, to głośna kuchnia - siedząc w drugiej sali, dokładnie słyszeliśmy spory Szefowej z obsługą.

Lokal mały, ale za to z miłym klimatem i świetnym jedzeniem. Polecam, sami z pewnością jeszcze niejednokrotnie tu zawitamy.



poniedziałek, 3 grudnia 2012

Sioux

Niejednokrotnie wspominałem o mojej sympatii dla kuchni amerykańskiej. W Warszawie, głównie dzięki modzie na burgery, możemy znaleźć coraz więcej miejsc oferujących sute "sztejki", oraz kuchnię tex-mex. Sioux jest jednym z nich, sieciówką od drzwi witającą kowbojskim wystrojem i staroamerykańskim nastrojem. Czy smak był wystarczająco bogaty, by przeniosło nas na Dziki Zachód?


Po pierwsze, wnętrze. Drewno i akcesoria kowbojskie, tchną lekką tandetą lub westernem klasy B. To jestem w stanie wybaczyć, nawet lubię ten kiczowaty nastrój. Niewybaczalne natomiast, jest ustawienie stolików - zbyt blisko siebie! W piątkowy wieczór uniemożliwia to normalną rozmowę, chyba, że jest się fanem zawodów w stylu "kto głośniej". Dodajmy do tego koedukacyjną łazienkę z kolejką rodem z PRL-u, a dostaniemy przepis na nieudany wieczór.



Przejdźmy do jedzenia. W karcie, jak już wspomniałem, obok hamburgerów i steków, znajduje się spora sekcja tex-mex, na którą tego wieczoru postawiliśmy. Na przystawkę podano nam placki ziemniaczane w sosie grzybowym. Same placki były ok, za to sos zdecydowanie przesolony. Okazało się to problemem pozostałych dań, bo moje fajitas, pomimo apetycznego wyglądu, smakowały jak ściany Wieliczki. Lepszym wyborem były roladki z kurczaka, pomimo nijakiego, pozbawionego wyrazu smaku (a może taki się wydawał po przesolonej reszcie).



Niestety, miejsce zmarnowało wielki potencjał - kuchnia amerykańska na chmielnej, w bliskim pobliżu kina. Z tego, co usłyszałem od innych sympatyków kuchni amerykańskich, warszawski Sioux jest najsłabszym przedstawicielem franczyzy. Może skuszę się jeszcze na wizytę, ale z pewnością nie będzie to lokal przy ulicy Chmielnej.





sobota, 1 grudnia 2012

Nowy sezon BroGuźca.

W ostatni weekend zostaliśmy zaproszeni na premierę nowego sezonu lokalnego browaru Broguziec. Zaprzyjaźniony browarnik a zarazem twórca i pomysłodawca projektu - Adam Czogalla, od pewnego czasu szuka swojego miejsca na zdominowanym przez korporacje rynku piwnym.


Podczas małej imprezy mieliśmy okazję nie tylko spróbować wielu złocistych napoi w różnych stylach, ale także wypieków tego samego autora. Osobiście radziłbym założenie lokalu, bo i jedno, i drugie wystarczyłoby, żeby skusić nas do regularnych odwiedzin.


Przechodząc do najważniejszego, czyli piwa: nigdy nie byłem wielkim piwoszem, zwykle preferując wino (do jedzenia), ewentualnie wódkę (do zabawy ;) ) i whiskey. I tu miłe zaskoczenie, bo trunki wzbudziły we mnie spory entuzjazm. Po pierwsze, zachwyciła mnie ilość rodzajów piwa oferowanego przez Broguźca - niemal 50! Z tego zdecydowanie mogę polecić Ale, ze świetnym Hefe Weizen #34 na czele. Adam ciągle pracuje nad swoimi wyrobami, eksperymentując ze znanymi i mniej rozpowszechnionymi recepturami. Dodatkową atrakcją są urocze etykietki, zaprojektowane przez Patriciję Bliuj-Stodulską.


Podsumowując, nunc est bibendum!
Biorąc pod uwagę młody wiek browaru, możecie spotkać się z trudnościami dystybucyjnymi. Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę fejsbukową BroGuziec. Już teraz warto się browarem zainteresować, a jestem pewny, że w przyszłości Adam jeszcze niejednokrotnie nas zaskoczy!


niedziela, 25 listopada 2012

Hack Warsaw: Pizza na telefon.


Pisaliśmy już o burgerach, teraz przyszedł czas zmierzyć się z tematem trudniejszym - pizzą.
Każdy z nas miewa takie dni, gdy nie chce się wychodzić z domu, męczy nas kac, bądź inny rodzaj Weltschmerzu i ostatnie, czym chcemy się przejmować, to gotowanie. W takich momentach najlepszym remedium na całe zło tego świata, jest puszyste ciasto przykryte sporą ilością sera (i innych atrakcyjnych dodatków). 
Dlaczego uważam temat za trudny?
Bo każdy ma inne pizzowe preferencję. Tak naprawdę, klasyczna pizza neapolitańska powinna spełniać kilka warunków:
-ciasto o grubości 3mm przed pieczeniem, z mąki 0 lub 00 i drożdży neapolitańskich, formowane przy użyciu rąk 
-być chrupiąca, krucha i aromatyczna
-nie może się uginać pod ilością składników
-puryści akceptują tylko trzy rodzaje : marinara, margherita, margerita extra
Jednak to NIE SĄ kryteria, podług których oceniałem polskie pizzerie. 
Oczekiwania wobec pizzy "na telefon" zawęziłem do kategorii:
1.Nadzienie - smak, ilość 
2.Ciasto - wolę cieńsze, nie znoszę niedopieczonej buły
3.Rozmiar - mówi samo przez się.
4.Dostawa - czy dotarła ciepła i na czas
5.Jakość/Cena - relacja produktu do ceny
Wybór pizzeri był czysto subiektywny, jednak sugerowałem się kluczem komercyjnie popularnych miejsc. -->

Restauracja/Kryteria Nadzienie Ciasto Rozmiar Dostawa Jakość/Cena
Pizza Hut 4 4 3 4 3
Dominos Pizza 5 5 3 4 4,5
Pizza Dominium 3 2 4 3 2
Tele Pizza 2 3 4 2 2
Pizza Nocą 2 2 5 5 3
Pizza Time 3 3 4 3 3
La Torre 5 4 4 4 4

Ranking wygrała Pizza Domino's, oferując najlepszy smak i jakość, pomimo trochę wyższych cen niż konkurencja. Dostawa sprawna i szybka, możliwość zapłaty kartą, oraz sos czosnkowy gratis to rzeczy, które uczynią każdego leniucha szczęśliwym. Brak mi tu tylko opcji "późno nocnej", ale jedzenie dla nocnych marków to temat na osobny artykuł.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Bistro Bar Toscana

W miejscu dawnego kina Sawa, w sporym gmachu na skrzyżowaniu francuskiej i zwycięzców, znajduje się bistro o zachęcającym, jasnożółtym szyldzie. Do Bistro Bar Toscana, bo o niej mowa, chciałem wybrać się już od dłuższego czasu, zwłaszcza, że lokale w tamtym budynku często ulegają transformacji/likwidacji (lubiany sklep z artykułami z Rosji, RIP).


W lokalu podawana jest lekka kuchnia włoska, w przystępnych aranżacjach. Lokal jest dość zatłoczony w porze lunchu, co nie jest trudne, biorąc pod uwagę jego małą powierzchnię. Samo pomieszczenie ma charakter galeriowego foodcourta, nadrabia za to dobrą obsługą.



Zdecydowaliśmy się na zestaw lunchowy, w skład którego wchodził rosół oraz kurczak z warzywami. Niestety, obyło się bez zachwytu. Rosół dość cienki, nie miał głębokiego smaku, którego zawsze szukam w naparze. Sałatka podana do drugiego dania przypomniała mi o szkolnej stołówce - sucha i papierowa. Samo mięso, pomimo rzadkiego sosu, "ujdzie w tłoku". Jest wiele restauracji, gdzie za dwadzieścia pięć złotych otrzymamy lunch o znacznie wyższej jakości.






poniedziałek, 12 listopada 2012

Basilia

Zawsze uważałem, że dobrym wyznacznikiem jakości restauracji jest ilość osób tam się stołujących. Podczas moich kulinarnych eskapad, to założenie było poddane wątpliwości (patrz: Trattoria Rucola), jednak Basilia potwierdziła zasadę. Ciężko tu dostać stolik bez rezerwacji, jednak już we wstępie uchylę rąbka tajemnicy i powiem, że warto.


Basilia jest restauracją włoską, a dokładnie sycylijską. Właściciele założyli ją pod wpływem podróży na Sycylię, przenosząc smak i słoneczny nastrój pod ursynowską strzechę. Projekt się udał - surowe wnętrze, pęki suszonych warzyw, na pół otwarta kuchnia z opalanym drewnem piecem, ustawionym w centralnym knajpy. Pizza na cienkim, kruchym cieście z masą dodatków - mała italia.


Karta nie jest bardzo rozbudowana, ale to dobrze - lubię miejsca ze specjalizacją. Na przystawkę, zdecydowaliśmy się na focaccia oraz carpaccio. Carpaccio mnie zachwyciło, przykryte ogromną ilością parmezanu i świeżej rukoli, cienkie kawałki polędwicy świetnie komponowały się z octem balsamicznym. Focaccia wyjęta prosto z pieca - krucha i chrupiąca, tak jak być powinna.


Na drugie danie musieliśmy dość długo czekać, złożę to na karb świeżości potraw. Zgodnie z moimi ostatnimi smakami, zdecydowaliśmy się na makarony.  Conchili con spinachi e gamberetti - muszelki nadziewane szpinakiem to sycylijski standard, jednak to soczyste krewetki sprawiły, że danie nabrało rumieńców. Mogłoby ich być więcej, lub stanowić osobne danie. Tagiatelle al salmone nie było już tak trafionym wyborem, makaron był dobry, jednak kremowy sos zbyt monotonny i w połączeniu z łososiem - mdlący.



Dużym plusem było zaoferowanie przez obsługę zapakowania niedojedzonej reszty posiłku. Ceny w lokalu są dobre, odpowiadają oferowanej jakości. Z wizyty odniosłem bardzo pozytywne wrażenia, jednak musicie pamiętać, że to restauracja typowo sycylijska i nie wszystkim przypadnie do gustu.









czwartek, 8 listopada 2012

Oberża Pod Czerwonym Wieprzem

Witajcie Towarzyszu!
Oberża zabrała nas w nostalgiczną wycieczkę w czasy głębokiego PRLu. Prosty pomysł jest tu świetnie zrealizowany i w sposób godny podziwu - spójny. Nie mam tu na myśli Misiowej stołówki, a raczej jadłodajnię partyjnych dygnitarzy. Od wystroju zaczynając, a na nazwach dań kończąc, mamy do czynienia z w pełni przemyślanym konceptem, sprzedającym nostalgię w nowoczesnej formie. 

Obsługa jest szybka i miła, pomimo dość dużego tłoku. Miejsce jest oblegane, zwłaszcza wieczorami i nie ma się czemu dziwić, bo świetnie odpowiada na np spotkanie firmowe w trochę luźniejszym otoczeniu.  Sale są duże, z wieloosobowymi, drewnianymi stołami. Ceny dość wysokie, jednak musimy brać pod uwagę grupę docelową, którą są biznesmeni, oraz spora rzesza turystów.


Zdecydowaliśmy się na talerz zakąsek - Piwną Deskę Gustawa Husaka. I, mówiąc szczerze, wszystkie znajdujące się na niej przysmaki były świetne! Grillowany kurczak, delikatny panierowany ser konecki, soczysty boczek, pieczone kabanosy... Jedyne, do czego mógłbym mieć uwagi to krążki cebulowe - wolę duże koła cebuli, niż panierowaną mieloną cebulę, ale to kwestia preferencji. Wiedząc, że na rodzimych daniach się nie zawiodę, spróbowałem Kurczaka Mao - jednego z dań kuchni międzynarodowej. Ku zaskoczeniu, dostałem wariację na temat yangnyeom tongdak, aka kurczaka w czerwonym sosie. Był świetny, choć smak zdecydowanie zeuropeizowany i znacznie słodszy niż oryginał. 



Czerwony Wieprz załatał ziejącą dziurę, która pozostała w moim sercu (żołądku? Jedno i to samo!) po spadku jakości w Szwejku. Polecam to miejsce z czystym sercem, jestem pewien, że jeszcze nie raz mnie tu spotkacie. "Robotnicy nie wybaczą prowokatorom i rozrabiaczom! (marzec 1968)"



środa, 31 października 2012

Cafe Loft

Dziś napiszę o lokalu, o najlepszym możliwym adresie - na skrzyżowaniu ulic Złotej i Chmielnej. Wizualnie, potencjał nie został zmarnowany. Zarówno logo, jak i modny, kolorowy wystrój, który w bardzo zręczny sposób łączy regionalną tradycję z nowoczesnym designem, są strzałami w dziesiątkę. Dwa piętra oraz niezbyt gęste rozmieszczenie stolików sprawiają, że miejsce nadaje się zarówno na spotkanie, jak i na chwilę z książką. Taras z widokiem na Złotą jest świetną opcją na cieplejsze dni.


W karcie znajdziemy kuchnię europejską, skręcającą w stronę śródziemnomorskiej. Ze względu na ostatnio odkrytą miłość do makaronów, zdecydowaliśmy się na dwie pasty. Niestety, o ile atmosfera panująca w lokalu jest zachwycająca, tak dania okazały się średnie. "Zawstydzony kurczak" miał ciekawy posmak chilli, jednak ilość kurczaka oraz suszonych pomidorów, które wyciągnęłyby smak na wierzch, była zdecydowanie za mała. "Kluseczki grzybiarki" natomiast były niedoprawione, a same boczniaki, najważniejszy składnik, dość gumiaste. W karcie znajdują sie także całkiem przyzwoite kanapki, wciąż problemem jest niedosyt nadzienia.



Szczerze polecam Cafe Loft jako kawiarnię, drink bar lub miejsce na chwilę odpoczynku od zaganianego centrum. Niestety, jako restauracja nie przekonuje. A szkoda, bo wpadałbym znacznie częściej.






wtorek, 23 października 2012

Du-za Mi-ha

Pomimo mojego obycia w "chińczykach", w Du-zej bywałem dość rzadko, a to za sprawą mojej pierwszej, średnio udanej wizyty. Od razu muszę pochwalić - jakość zdecydowanie uległa poprawie. 

Wielką zaletą lokalu są niskie ceny, co zachęca do wizyt masy młodzieży. Pomimo dużego ruchu, nie ma problemu z czekaniem, dania odbiera się w kasie parę chwil po zamówieniu. Wystrój jest oszczędny, ale przyjemny. Bardzo miłym aspektem są siedzenia zatopione w podłodze, będące wariacją na temat japońskiego tatami. W ofercie, poza daniami kuchni wietnamskiej jest szeroki wybór soków.

Podczas wizyty przedstawionej na zdjęciach, zdecydowaliśmy się na makarony. Mój - sojowy z wołowiną, okazał się całkiem dobry, mocno wysmażony o intensywnym smaku i zapachu. Brakowało mi warzywnych dodatków, ale przy tak dominującym smaku zatraciłby swój charakter. Warto dla odmiany, po rozgotowanych, zalanych sosem polskich makaronach, spróbować chrupkiego, czysto wietnamskiego smaku. Drugi makaron, tym razem ryżowy z kurczakiem, nabrał rumieńców po doprawieniu pikantnym sosem.

Wadą miejsca jest mała ilość dań wegetariańskich, do tego na modłę wietnamską, nawet dania rybne mają wieprzowy posmak. Tradycyjny sposób przyrządzenia, nie sprzyjający rożlinożercom. Zupa Pho, jedna ze specjalności lokalu, jest smakowita, jednak jeśli miałbym wybierać, wolę tą z Toan Pho. Wciąż, polecam Du-zą Mi-hę studentom i wszystkim pragnącym szybkiej, taniej a smakowitej przekąski.





czwartek, 18 października 2012

Trattoria Rucola

Francuska jest moim weekendowym azylem, zawsze cieszę się, odwiedzając pobliskie lokale. Trattoria została mi polecona przez dobrych znajomych, więc udałem się tam z bardzo pozytywnym nastawieniem. Niestety, od początku do samego końca wizyty spotykały mnie rozczarowania. Nie wiem, może miał na to wpływ pora dnia - niedzielny poranek, duża ilość rezerwacji (impreza okolicznościowa). Po pierwsze, w restauracji było zimno, większość ludzi siedziało w kurtkach, ale to jestem jeszcze w stanie zrozumieć - łapiemy przez otwarte drzwi ostatnie promienie słońca. Gorszym było gęste ustawienie stolików. Niemal nie byłem w stanie przeprowadzić normalnej rozmowy ze względu na oddech innych gości na moim karku.

Skoro znaleźliśmy się w restauracji śródziemnomorskiej, oczywistym wyborem były pasty. Tagliatelle zingarella było ok, pomimo tego, że na mój talerz trafiło średnio ciepłe. Szerokie paski makaronu jajecznego były podane w świetnym sosie miodowo-chilli. Rozczarowaniem okazały się krewetki - kompletnie pozbawione smaku. Nie wiem czemu do pasty dostałem nóż zamiast łyżki, cóż, może nie wszyscy potrafią "zawinąć" makaron.


Gorszym wyborem były Rettangoloni Porcini, pierożki z farszem borowikowym. Ok, wiem że borowiki dochodzą do 250zł/kg, ale jeśli danie w restauracji kosztuje 34zł, to oczekuję, że farsz chociaż leżał obok prawdziwego grzyba! Niestety, jak poinformowała mnie kelnerka (bardzo miła, jeden z najlepszych punktów tego miejsca), farsz jest gotowy, a nie robiony na miejscu. Zrozumiałbym to w barze, ale w restauracji, która reklamuje się jako "prawdziwa włoska kuchnia domowa"?!


Po ostatnim ciągu pozytywnych recenzji, dziwnie się czuję odradzając wizytę w Trattori. Niestety, sami sobie na to zasłużyli - bylejakością. Lokalizacja jest świetna, pomysł na restaurację - jeszcze lepszy. Wykonanie natomiast pozostawia wiele do życzenia, dobra opinia to nie wszystko.






czwartek, 11 października 2012

Haru Kimbap Sushi

W radiu, w telewizjach muzycznych, a nawet na klubowych parkietach, możemy usłyszeć "Op op op...". Skoro muzyka już do nas dotrała, czas żeby kuchnia koreańska też zdobyła nasze serca. A doskonałym miejscem, by zakosztować prawdziwej, koreańskiej kuchni jest Haru Kimbap Sushi. Reputacja tego miejsca w środowisku k-popowców sprawiła, że specjalnie na obiad pofatygowałem się aż do Sulejówka, co okazało się nie być tak straszne - restauracja znajduje się trzy minuty od stacji SKMki.

Jako przystawkę, wybraliśmy placek z kimchi. Niestety, nie mam go na zdjęciach, ponieważ został błyskawicznie pochłonięty, przez zmęczonych podróżą gastronautów. Kimchi to specjalnie przygotowana kiszona kapusta chińska, zawierająca chilli, imbir oraz czosnek. W połączeniu z plackiem, daje bardzo dobrą przekąskę, o zróżnicowanym smaku.
Zupy też nas nie zawiodły - Ramen co prawda nie dorównywało rozmiarowo japońskiemu protoplaście, ale napar był smakowity, dość pikantny, a makaron taki, jaki powinien być - syty i ciągnący się kilometrami. Zupa z pierożkami miała bardzo wyraźny smak i mnóstwo dodatków, takich jak suszona ryba, jajko czy kawałki nigiri.

Czas przejść do dania głównego, prawdziwej zabawy! Bibimbap, to po koreańsku "mieszany ryż", i zgodnie z nazwą, jest to ryż zmieszany z warzywami, wołowiną i jajkiem. Do tego ostra pasta chilli, dodawana do smaku i przysmak gotowy! Konsystencja ryżu nie ma nic wspólnego z rozgotowaną ciapką, znaną z innych restauracji wschodnich - tutejszy przypomina raczej ten, używany do sushi. Spróbowaliśmy jeszcze kurczaka w "czerwonym sosie", jak podaje karta. Nie umiem znaleźć koreańskiej nazwy dania, jednak jest to smażony kurczak, podany w słodko-ostrej paście gochujang, z dodatkiem orzechów. Smak świetny, bardzo dobrze komponujący się z ryżem.

Trudno napisać coś złego o tym miejscu. Jedyne, co może zniechęcać, to dość długi dojazd, oraz wystrój - z zewnątrz bardziej przypomina góralską niż koreańską restaurację. Wielkim plusem są ceny - za tak pełny obiad, jak opisałem zapłaciliśmy ledwie siedemdziesiąt złotych! W konkurencyjnych restauracjach w Centrum, z tymi samymi daniami, cena wyniosłaby ponad dwukrotnie więcej. Nastrój miejsca jest bardzo pozytywny, a obsługa miła i sprawna. Nie pozostaje więc nic innego, jak polecić z całego serca wszystkim fanom kuchni koreańskiej, oraz tym wszystkim, którzy mają ochotę spróbować czegoś nowego.


Bibimbap
Ramen


Zupa z pierożkami



Kurczak w czerwonym sosie

niedziela, 7 października 2012

Bar Nam Sajgon

Pomimo mnóstwa czasu spędzonego na Chmielnej i w okolicznych chińczykach, do Nam Sajgon trafiłem dopiero ostatnio. Winą obarczam bliskość Toan Pho, mojego faworyta wśród szybkiego orientu. Motywacją do odwiedzenia Bar Nam stała się towarzyszka czwartkowego lunchu, zatwardziała mięso-sceptyczka, chętna sprawdzić ofertę wegańską/wegetariańską.

Kto bywał na Stadionie, zanim ten był najdroższym i najbardziej okratowanym w Europie, pamięta Bar Nam jako konieczny przystanek, odrobinę prawdziwej kuchni wietnamskiej. Na Brackiej zmianie uległa forma, ale nie treść: nadal Bar oferuje szeroką gamę zup Pho, owoców morza oraz ryżowych naleśników. Wybór ułatwia graficzna karta, z dużymi zdjęciami, które pokazują jak danie (naprawdę) wygląda.

Na pierwszy ogień poszły sajgonki. Pokrojone i podsmażone (czyli podane w sposób wietnamski), były pełne krewetkowo-wieprzowego farszu. Pomimo tego, że były dość tłuste, bardzo dobrze komponowały się z sosem i surówką. Główną atrakcją stał się dla mnie Banh xeo, fuzja kuchni francuskiej i indochińskiej. Naleśnik był gruby, ale delikatny w smaku, pełny farszu z krewetek i kiełków sojowych. Podany z sosem rybnym (nước mắm), był jednym z ciekawszych azjatyckich doznań, choć dosyć monotonnym.

Co do kuchni wege, oddaje głos Gwieździe tego posta, Klaudii:

Nie wiem dlaczego – może to mój wrodzony brak ciekawości (albo równie silnie wrodzone lenistwo) – ale zawsze trzymałam się jednego, ulubionego „chińczyka”. To samo tyczy się samego wyboru jedzenia – zawsze zamawiałam to samo, znając na pamięć skład i smak potrawy. Nie ryzykując zbyt wiele (oraz nie mając zbyt wielkiego wyboru), podczas odwiedzin w Barze postawiłam na sprawdzony smak, czyli ryż z tofu i warzywami. Wielkim zaskoczeniem była obecność świeżych, sezonowych warzyw. Niestety, tak miłym zaskoczeniem nie było już tofu, które było dobre, ale przeciętne. Najgorszą częścią była surówka z przesadną zawartością soku z cytryny. Wszystko to podane w ogromnej ilości, niemożliwej do zjedzenia przez jednego wegetarianina.

Bar Nam Sajgon jest miejscem dobrym na szybki lunch z przyjaciółmi. Umiarkowane ceny, luźna atmosfera i specjały kuchni wietnamskiej sprawiają, że będziemy wracać. Z drugiej strony, nie ma tu nic nadzwyczajnego i dlatego wciąż traktuję to miejsce jako "chińczyka", a nie restaurację.




czwartek, 4 października 2012

Czarna.bar

Tam gdzie dawniej była znana światowi klubowemu Organza, teraz znajduje się nowy, zyskujący na popularności lokal. Przez szybę zaglądałem z zaciekawieniem, głównie przez informację o kucharzu "w tygodniu od 16".
-Hmm, żeby utrzymać lokal tej wielkości w centrum, muszą podawać boską kawę - pomyślałem.
17:30, jestem na miejscu, uzbrojony w ciekawość i spory apetyt.

Wnętrze z założenia jasne i przestronne, sprawia wrażenie nie do końca wyremontowanego. Możliwe, że taki był zamysł, jednak ostatnio jest to zbyt często spotykane i nie mogę zaliczyć inplus. Stoliki są w sporej odległości, generalne poczucie przestrzeni sprawia, że czułem się dość dobrze. Piętro ma galerię, przez co można spokojnie obserwować ulicę, bądź ekran znajdujący się na ścianie. Muzyka, delikatna i dobrze dobrana - wprowadza przyjemny nastrój.

Jedzenia jest mało. W karcie, łącznie z przekąskami, jest może z sześć pozycji. Dlatego od razu spytałem o ofertę specjalną i nie zawiodłem się - wybraliśmy kaczkę oraz kurczaka z warzywami. Kaczka jest przyrządzona bardzo prosto, podana za to z usmażonymi ćwiartkami ziemniaków, buraczkami oraz pieczonym jabłkiem faszerowanym dżemem. Zestawienie smaków udane, danie zdecydowanie nieprzekombinowane, wpasowuje się w stylistykę lokalu. Kurczak, niestety, jest rozczarowujący i nudny, do tego warzywa mocno smakują oliwą. Nie jest to złe, sugeruje użycie dobrej jakości produktów w kuchni, jednak jedząc cukinię, chciałbym poczuć jej smak. Duży plus należy się za podgrillowanie pomidorków na gałązce.

Nie wrócę tu na obiad, chyba że karta zostanie rozbudowana, a godziny pracy kuchni wydłużone. Za to polecam jako kawiarnię - wybór napojów imponujący, zaczynając od herbat smakowych, przez nasze ulubione czarne, kofeinowe chwile szczęścia, po modne africole. Inne butelki na barze sugerują całkiem przyjemną opcję wieczorną. Obiekt ma spełniać rolę galerii sztuki, i w tym widzę jego potencjał.




niedziela, 30 września 2012

Stary dom


Cukiernia, kawiarnia, ul Puławska 104/106
Pozostając w tematyce cukierniczej odwiedziłam cukiernię Stary dom.  Ta nieco oddalona od centrum, bo położona przy ul. Puławskiej 104 cukiernia zaskoczyła mnie ciepłą i miłą atmosferą. Ostatnio staram się wynajdywać na mapie Warszawy miejsca nieco nieoczywiste, perełki. Stary dom zapewne do nich należy.
To miejsce to przede wszystkim ciepły i uroczy klimat. Miejsce jest niewielkie, utrzymane w starym stylu z uroczymi stolikami, lampami, kanapami, poduchami czy wazonikami - bez wątpienia całość utrzymana jest w jednakowym, bardzo spójnym i przemyślanym stylu. Część ścian (co widać na zdjęciu) wypełniona jest butelkami z winem. Całość ma nieco staroświecki, piękny charakter.
 Niewielka cukiernio-kawiarnia oferuje wyśmienite ciasta, torty oraz owocowe koktajle. Odniosłam wrażenie, że specjałem tego miejsca są bezowe torty. Ja spróbowałam, choć trudno to nazwać próbowaniem – kawałki są naprawdę spore, tortu z kremem pistacjowym. Był wprost wyborny – delikatny, kremowy, jak sądzę na bazie śmietany, mascarpone, odrobiny alkoholu z kawałkami chrupiących pistacji. Wybór tego typu produktów jest bardzo duży, a smaki niebanalne, dostępne są tez w wersji z kremem o smaku żurawinowym, waniliowym, kawowym, gruszkowym, czekoladowo-truskawkowym i migdałowym. W menu są również inne bardzo apetycznie wyglądające torty – tiramisu, wiśniowy, sezamowo-chałwowy, orzechowy z Baleysem, truflowy i makowy oraz ciasta – szarlotka, francuskie ze śliwką, serniki bądź strudle.
Jeśli  mamy ochotę coś zjeść, możemy spróbować bardzo! dobrej sałatki z tuńczykiem, z kozim serem bądź mieszanej lub  naleśników – z jabłkiem, warzywami bądź szpinakiem.
Mimo tak ślicznego wystroju i wysokiej jakości produktów miejsce to nie ma bardzo wysokich cen, przykładowo za kawy zapłacimy między 7 a 11 zł, sałatki ok. 15 zł, a torty ok. 14 zł. Tuż obok znajduje się restauracja należąca do tego samego właściciela (a jest nim sam Piotr Adamczyk) o tej samej nazwie, jeśli wybieracie się na kawę, czy ciasto lepiej zatrzymać się w cukierni, gdyż tu te same słodkie produkty są nieco tańsze. Miejsce bez wątpienia zaskakuje, jeśli chodzi o ciasta może spokojnie konkurować z opisywaną niedawno Sową (http://goodplacewarsaw.blogspot.com/2012/09/cukiernia-sowa.html), jednakże klimat i urok tego miejsca stawia je znacznie, znacznie! wyżej.


Tort bezowy z kremem pistacjowym

Americano

Wnętrze

 
Sataka z tuńczykiem


Wejście

 BBP

czwartek, 27 września 2012

Cukiernia Sowa


Cukiernia, kawiarnia, ul. Chmielna 11

Pierwsze skojarzenie z tym miejscem – wyśmienite ciasta! Cukiernię Sowa znałam jeszcze z poznańskiego Starego Browaru. Już wówczas (a było to dobrych parę lat temu) zachwyciła mnie swoimi słodkościami!  
Warszawska Sowa ulokowała się przy jednym z najpopularniejszych deptaków – przy ul. Chmielnej (tuż obok opisywanego przez nas jakiś czas temu Ćevapa - http://goodplacewarsaw.blogspot.com/2012/08/cevap.html) .  

Sztandarowym tortem Sowy jest bezowy tort deliquose z daktylami, który jadłam przy okazji każdej wizyty w Poznaniu. Po wielu próbach udało mi się skopiować to pyszne i niezwykle słodkie ciasto. Faktycznie jego smak jest nieporównywalny z czymkolwiek innym. Słodkie bezowe blaty przełożone są delikatnym kremem na bazie śmietany i mascarpone z dodatkiem daktyli.

W czasie dzisiejszej wizyty nie mogłam się oprzeć pokusie i spróbowałam szarlotki z brązowym cukrem oraz tiramisu. Pierwsze z ciast - lekko twardawe jabłuszka w pysznym kruchym cieście, pyszne;  drugie – niezwykle puszyste, słodkawe i delikatne. Napoleonka również świeżutka i pyszna, podobnie kawałek przekładanego ciasta o tortowym charakterze. Kawa w Sowie równie dobra – mocna i aromatyczna.

Miejsce jest malutkie, ale ma przyjemny klimat i sympatyczną obsługę. Repertuar ciast jest ogromny, naprawdę trudno zdecydować się na jedno z tak wielu. Ręczę, że wyglądają wprost przeapetycznie. Szczęśliwie panie nie denerwują się, gdy nie można się zdecydować.

Dobrze, że większość ciast jest na wagę i można poprosić o niewielkie kawałki – dzięki czemu przy okazji jednej wizyty można spróbować kilku z nich. Wśród słodkości są również ciastka zbożowe – z bakaliami, orzechowe i czekoladowe – pyszne, chrupiące oraz desery lodowe i czekolady.

Kwestia cen. Kupując dwa niewielkie (ale jakże sycące) kawałki ciast można zmieścić się w 10zł. Kawy są w cenach między 7 a 11,5 zł.  Jedno, co nie spodobało mi się w tym miejscu to brak informacji o tym, iż ciasta w lokalu są droższe niż na wynos. Jest to popularna praktyka w tego typu miejscach, jednakże wówczas wyrobom przypisane są dwie ceny. Ale to chyba jedyny mankament tego miejsca. Bez wątpienia Sowa pozostawia apetyt na więcej!










BBP